pada jak pies i kot.

ten tydzień to dopiero wstęp do biegania, ale były spokojne dwa akcenty. pierwszy to 10x20sek fartlek, który to niespodziewanie dla mnie z powodu wolnego poniedziałki zrobiłem sobie nad morzem.

pogoda była full wypas, zresztą zapomniałem napisać, że i parkruna noworocznego robiłem zupełnie na krótko, szory i koszulka na ramiączkach, bo było rano plus 12C co raczej jest rzadkością nawet w anglii. podobno zresztą to był najcieplejszy grudzień ever, no fak, że ostatnie dwa tygodnie, to temperatury koło 14C i o dziwo za dużo nie padało. a styczeń zapowiada się oby podobnie.

samo bieganie było ciężkie dość bo dzień pozwoliłem sobie na pofolgowanie z piwskiem i była to liczba piw dwucyfrowa, aczkolwiek z samego początku dwutaktu, niemniej- mimo, że nie ubeblałeml się jak młody, to była to już zdecydowanie piwna jazda po bandzie, ale teraz kolejne piwo mam zamiar wypić dopiero jak zejdę do 70kg i to nie przez jeden ranek, a średnią z tygodnia mam mieć taką, także motywacja do odchudzanie wzrosła silnia pięć.

niemniej wracając do treningu, wiało to wiadomo, szczególnie, że nad morzem, ale pomimo tych piw to poszło nie tyle co gładko, bo dla mnie takie szybkie biegania wcale nie są gładkie, ale weszło dobrze, nawet bardzo dobrze. mocno, „szybko” i od początku do końca starałem się biec porządnym wybiegiem, z luźna nogą i nie powiem momentami mam wrażenie że mi to wychodziło.

kolejny relatywnie łatwy trening w tym tygodni to czwartkowe 60min z ostatnimi 5minutami mocnymi granica LT i Vo2max. przełożyłem go na środę ze względu na warunki pogodowe a krócej mówiąc w środę deszcz nie napierdalał a w czwartek i owszem.

samo bieganie, jak to bieganie, nic nowego nie wniosło do tematu, ot te 5minut na koniec weszło po 4:0 pod dość silny wiatr w pysk, a i nogi zmulone niemniej zdecydowanie trzeba go zaliczyć po stronie plusów niż minusów.

plan się krystalizuje na kolejne parę tygodni i wygląda, na to, że jednak ten start 2 kwietnia-oczywiście parkrun, będzie startem A a potem dalej lecimy z treningiem pod pięć kilometrów.

tak było do środy, a w między czasie dostałem info od kumpla, o świetnej książce gościa co nazywa się steve magness a sama książka to The science of Running.

przyszła dopiero w piątek więc zdążyłem ją tylko przekartkować, ale już wygląda na bardzo dobra nawet po pobieżnym przerzuceniu, także duże dzięki Michał za tipa w temacie.

w ogóle to tych książek ostatnio kupiłem trzy i co najbardziej mi się w nich podoba to wygląd, czyli ciężkie duże kobyły formatu A5/A4 po kilkaset stron, od razu czuć, że ktoś się do tego solidnie przyłożył i mam zajęcie na kolejne kilkanaście długich deszczowych dni czy też tygodni bo czytam w oryginale i idzie jakby wolniej. do tego o ile czytanie mi idzie świetnie, to jeszcze zrozumienie czytanego jest potrzebne a tu już takie hopsa hopsa nie jest.

w każdym razie, postanowiłem ostatecznie zrobić plan wg steva z jego książki. oczywiście, po modyfikacjach, bo sam plan jest na 21 tygodni i objętości rzędu 140-160km tydzień, więc jak na plan pod 5km jest chyba od razu na łamanie 13 minut a ja bym wolał tak powoli, cedzić przyjemności, więc zostawiłem tylko główne akcenty w formie jakiej są, wklepałem ostatnie 12 tygodni do komputera i zmniejszyłem objętości do jakichś realnych dla mnie, czyli powiedzmy około 5 godzin tygodniowo póki co.

plan kończy się startem 3 kwietnia i będę się starał go trzymać od początku do końca w 100% tzn, nic już nie będę modyfikował, kombinował, wiadomo, że pewnie coś wyskoczy po drodze, ale na los, póki co wpływu jeszcze nie mam, więc z tym jestem pogodzony.

los właśnie też postanowił, że w piątek zamiast 50min easy zrobię se offa bo co pięć minut padał grad i deszcz, na przemian, pogoda, że nawet kot na dwór wyjść nie chciała, więc i ja zdroworozsądkowo dałem na luz i treningowo to wklepywałem plan do kompa.

dlatego też w sobotę postanowiłem pobiegać jednostkę mocniejszą z planu z the science of runniung z tego tygodnia czyli 20minLT/3min przerwy plus 5min T10. wbiłem się w miarę między ulewami z treningiem, ale warun był masakryczny, co gorzej od rana tak lało, iż ze dwa razy ubierałem się robiłem 3 kroki i wracałem do domu, bo basenu nie miałem w planie.

w którymś momencie miałem już dość tej ciuciubabki, więc stwierdziłem- jebać biedę, zapędziłem se dobra miseczkę masła orzechowego, wypiłem kawę i w tym momencie wyszło słońce i przestało padać.

ożesz ty kurwa w mordę, jakby nie mogło wyjść te 10minut pr∂tej przed ty masłem. niemniej poleciałem jak kot z pęcherzem, nie patrząc na założenia i po dziesięciu minutach rozgrzewki leciałem już te 20min LT.

deszcz przestał padać, ale wiatr niekoniecznie, mi do tego te masło orzechowe stało kulą w żołądku, i prawie całe 20 min miałem tą kulę przed oczami. od samego początku nie byłem nastawiony na piłowanie w górnym zakresie thresholdu, a postanowiłem to zrobić w zakresach stryda, czyli zamiast 294-302 watty poleciałem między 272 -302 co stanowi dramatyczną różnicę w odczuciach na plus.

te strefy to w ogóle chyba niedługo wymagają jakiejś zmiany, bo mimo, że poleciała odczuciowo mocno weszło 1 watt poniżej strefy a w tempie 3:59 co jak na dzisiejszy warunki i te cholerne masło co jak knebel siedziało w gardle, było naprawdę zajebistym wynikiem. ale patrząc po strydzie za słabo.

żeby nie było, nie piłowałem, te 20 minut to jest co biegać i bardzo łatwo przestrzelić, a ja zrobiłem je idealnie w punk, ale ten punkt był na samej górze zakresu dzisiaj. i byłoby ok, tylko, że w planie było 3 minuty przerwy a potem jeszcze 5 mi w T10 i tego nie zrobiłem.

wystartowałem, ale po kilkunastu metrach dałem se na luz, te 20min to był maks co w tych warunkach dzisiaj mogłem z siebie wykrzesać. jest nauczka na kolejne treningi, że trzeba ciut zwolnić przy takich kobyłach i następnym razem może pouczę się jednak na błędach.

na niedzielę za to umówiłem się z lokalsem, fajnie to zawsze mieć kogoś do biegania bo ja praktycznie każdy trening robię sam, więc każde towarzystwo mile widziane i a liczyłem tez na pokazanie jakichś fajnych miejscówek. Alan już w M60 ale ostatnio nabiegał 20;30 na parkrunie a do tego jak widziałem na stravie rzadko który trening ma wolniejszy nic 4;30 ale co mi tam, dla towarzystwa to i koń dał się w pasy pomalować.

Wszedł fajny long prawie 20km po 4:44 takie spokojne tlenowe bieganie już nie easy, ale do TM jeszcze daleko ja to kwalifikuje jako endurance run bo jakoś opisać to trzeba i ten termin najbardziej mi do tego pasuje.

czuj czuj czytaj.

ps

waga średnia za ten tydzień to 72.4 kg nie wiem czy ja do końca życia wypiję jeszcze jakieś piwo, jak w tym tempie to będzie szło.

cichykot Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.