ten tydzień wydawał mi się wypoczynkowo spokojny, patrząc na plan i może by nawet taki był, gdybym nie poleciał jednak pierwszego treningu zdecydowanie za mocno.
w planie był set 3x4x400/30 sek i 3 minuty przerwy pomiędzy setami, ja zamieniłem sobie te 400 na 1:30 i poleciałem na baaardzo dawno już niebieganą drogę dal odmiany b wydawało mi się, że tam jest w miarę płasko.
wydawało się dobrze, było w miarę płasko, z naciskiem na w miarę. trening po wahadle, więc raz na wozie raz pod wozem było, a było nielekko.
za mocno, w planie było T5 a mi wyszło raczej T3 i te 30 sekund to ledwo splunąc pozwalały, obrócić sie i juz trzeba było zapierdalac nazad. tak mnie te powtórzenia złachały, ze ledwo do samochodu po treningu dobiegłem.
owszem skończyć skończyłem, i to nawet w takim tempie jak zaczęłam, więc teoretycznie trening nie był przewalony, ale myślę, że jednak trochę był. biegał na moc, ale o dziwo moc była tuż powyżej LT więc albo mi się moc krytyczna zmniejszyła, co jest o tyle dziwne, że raczej waga w górę poszła, więc i CP tez powinno być większe, abo na co zwrócił mi znów Michał uwagę, karbonowe buty jednak inaczej działają trochę ze strydem a biegam teraz tylko w karbonach. lekkie treningi robię w endrpchinach Pro już styranych życiem, akcenty w identycznych ale nowych.
mam nadzieję, że za dwa tygdnie na parkrunie będę bardziej żwawszy, wykrzesam więcej z siebie tak na tętnie jak i na mocy, i wtedy zaktualizuje sobie strefy lub nie.
wracając jednak do samego treningu, przejechał się po mnie nieźle jak pisałem, średnie tempo 3:41 wcale nie było słabe jak dla mnie a wręcz za mocne, bardziej koło 3:48-52 powinno oscylowaći niemniej weszło prawie 5km tym tempem po całości, bo praktycznie każde powtórzenie było trochę dłuższe niż te 400m.
ciężko, ciężko ciężko, chciał kończyć co każde okrążenie, ze sobą lub z treningiem te 30 sekund przerwy to nawet splunąć nie ma kiedy za bardzo a trzeba się zbierać do kolejnego koła.
ale jak się chce biegać 5km żwawo to taki trening chlebem naszym powszednim być powinien więc albo, albo. popłakać se na blogu można ale zapierdalać trzeba.

potem patataj, spokojny i w piątek znów „lekki akcent” czyli 10km TM. teoretycznie mam to biegać wg kalkulatora między 268 a 277 watt i weszło w 277 watt na tętnie 161 czyli tez teoretycznie maratońskim bo przedział ten szacuję na 158-164.
początek nie był lekki, mimo, że jak raz naprawdę prawie nie wiało to biegałem na pętli nad rzeką a ona nie dość, że tam zawsze wieje, chociaż tym razem i tak naprawdę słabo to jest niestety pofalowana góra dół. także i w kształcie serka topionego, ze szpiczastym jednym nawrotem i dłuższym drugim.
nie szło fajnie od samego początku, z oporem, nie z problemem, ale czułem, ze nie czuje dobrej nogi, a koło 3 km to już w ogóle zaczęłam się zastanawiać po co mi to. kontrolowałem moc, ale też i tętno i wyraźnie było widać, że coś za szybko mi poszło do góry, więc mimo ze kulało się już wtedy w granicach 160 na prostej pod górkę, o ile to można nazwać górką, bo nie jest to żadna górką a jakieś 400 metrów tak ze 2% nachylanie, potem 100m w maile płasko i z powrotem prawie 100 w dół z tym spiczastym nawrotem o 180% prawie.
więc tętno nawet jak na pod górkę rosło zdecydowanie za szybko, a jak na 4km zauważyłem, ze zaczyna dobijać do 164 pod „górkę” lekko zwątpiłem i postanowiłem powoli kończyć ta nierówną walkę bo nie widziałem sensu w piłowaniu tego.
zastanawiałem się po drodze czy ciągnąć na wyższym ale trzymać zakładaną moc czy tez jednak skończyć jak tętno zacznie wzrastać i wyszło mi, że chyba lepiej kończyć niż zwalniać.
tak tez postanowiłem, że jak tylko zobaczę przed dłuższa chwile 163 kończę i nie powiem, nawet się ucieszyłem z tego faktu.

niestety, jak pech to po całości i gdzieś tak w okolicach 6km tętno bezczelnie przestało rosnąć a mi o dziwo zaczęło się biec coraz lepiej, jak pech kurwa to na całego normalnie i musiałem w sami razie lecieć dalej czego kompletnie się nie spodziewałem. przypomniało mi się nawet wtedy grafitti jakie widziałem kiedyś na murze ” twoje serce nie sadysta, kiedyś przestanie bić” i na fali rozbawienia dobiłem do tych 10km bo wyjścia nie miałem.
skończyłem zmęczony, ale zdecydowanie nie sponiewierany, bym powiedział nawet w swojej bezczelności, że tempo było luksusowe, chciałoby się napisać żwawszy trucht, ale wytrzymałościowo już takiego miód maliny nie było, co nie znaczy, że było żle.
nie- źle nie było, szczególnie, że temo tych 10km to 4:15 więc naprawdę konkretne, raczej jednak stawiałbym na zmęczenie po lekko przegiętych czterystekach i ogólnie dość dawno nie biegałem dłuższego Tam więc jak na pierwsze koty za płoty było zdecydowanie dobrze.
inna sprawa, że to jedyny trening tego typu w planie, są owszem jeszcze miksy różnych temp, ale pełnego 10km w TM już nie ma i nie będzie do kwietnia, a co dalej to się okaże.
sobota i niedziela to już kolejne spokojne truchtanie z tymże w niedzielę wiadomo dłużej,ale wta niedzielę raptem 14km towarzyskie patataj z kumplem, w tempie ślimaka w ciąży z połamaną nogą i dobrze, bo raz na jakiś czas trzeba odpocząć od tej gonitwy.
z ciekawszych rzeczy, odsyłam w poniedziałek Corsa i czekam na nowego F7 ale w międzyczasie zrobię podsumowanie tego co w Corosie jest lepsze niż w garminie.
nie wiem, jak dalej to będzie z tymi markami, ale o ile za dwa lata powiedzmy o ile Coros będzie się dalej rozwijał w tym tempie, to zdetronizuje garmina może nie finansowo, ale jakościowo na pewno.
czuj czuj, czytaj.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz