sam nie wiem co to było w tym zeszłym tygodniu, ale nadrobić trzeba wpis, bo źle było i nie ma się co oszukiwać, że dobrze.
coś zadziało się nie tak zdecydowanie i trzeba toto tałatajswo szybko przemeblować, zastanowić się czemu było tak, żle skoro nie było dobrze i pociągnąć wnioski do odpowiedzialności.
wtorek zaczął się niewinnie, jak noc poślubna królowej śniegu, zimno ale słonecznie. w planie 3x12min Thresholdu na mocno krótkiej przerwie 2 minuty raptem.
całość weszła trudno, ale wykonalnie, wiatr trochę drażnił, jak zwykle na pętli nad rzeką trochę w dół trochę do góry, standardowa papka mleczna i owszem byłem lekko, a może trochę bardziej niż lekko podjechany pod koniec, niemniej całość zrobiona jak być powinna a może nie? ale do tego, a może, jeszcze wrócimy, więc póki co weszło w 4:02 co jak na warun całkiem dobre było a ja pełen optymizmu patrzyłem środy.
ta kurwa wojna wciąż trwa, więc ten optymizm taki se generalnie to jest, w środę do tego lać zaczęło i zamiast robić patataja stwierdziłem, nie, nie może ja i jestem głupi ale nie popwierdolony.

czwartek niestety było podobnie, mimo, braku deszczu, niechęć totalna do wszystkiego, ja wypluty z siebie, bez żadnego wyraźnego powodu, totalne zniechęcenie więc znów odpuszczam, co mi się naprawdę nie zdarzyło od nie pamietam kiedy.
widzę, że nie jest dobrze, piątek też daję sobie na luz i stwierdzam, że jak już taki luzak jestem to może pokłusuję parkruna w sobotę i się przetrę z lekka.
nie wiem, sobota przed to samo, niby się chce, ale na rozgrzewce już tętno w kosmosie, cos koło 143 o laboga królu złoty, tak to my nie zbudujemy tej drugiej anglii a w medzyczasie garmin pokazuje przygotowanie wydolnościowe minus 3.
ale. żesz kurwa jak minus 3? no nie pamietam, nie pamietam żebym kiedykolwiek dostał więcej niż minus dwa, chociaż i zero rzadko się zdarzało, wiec bardzo już podbudowany moralnie, czekam tylko, żeby kto stołek spod nóg wykopał, na starcie znaczy się staje i lecę swoje.
i pooooolecieł chciałby się sparafrazować klasyka.
od początku jest źle, z naciskiem na bardzo żle, idzie fatalnie, nie czuje rytmu, siebie, niczego. staram się trzymać jakieś tempo, ale te starania słabo wychodzą, nie poddaje się ale też i nie dusze bo po prostu nie mam z czego.
tętno mi zegarkek pokazuje jakieś 163-164 czyli ledwo maratońskie, a ja walczę o przetrwanie na 3kilometrze i mam powoli serdecznie dość.
jakoś doczłapuję się z lekkim finiszem na sam koniec, bo widzę, że jednak zmieszczę się w sub 20 i faktycznie kończę 19:43 ale nie cieszy nic, bo i co ma cieszyć.
jest żle a jedyny plus, że nawet mimo takiej chujni, robię te wyraźne sub 20 i mimo, że marne to pocieszenie, to zawsze.
w niedzielę robię patataja z kumplem, jego tempem 10km po 5:30 i po balu panno lalu, jeżeli o zeszły tydzień chodzi.
nawet chałka, którą zawsze mi wychodzi, nie wyszła, ciasto się nie chciało kleić, cały dżem wyleciał, nosz kurwa mać, toksyczny ja i toksyczny tydzień cały.

dobrze, że chociaż chleb jak zawsze się udał i piwo też jeszcze smakowało.
ps, tak wie, że takie problemy, nie są tak naprawdę żadnymi problemami, ale to blog treningowy i proszę to wziąć pod uwagę, bo inaczej już się nie da o niczym pisać.
czuj, czuj czytaj.
Dawaj zdjęcie tej nieudanej chałki. 😉
wrzucone 🙂
Wygląda apetycznie, więc jest dobrze. 🙂