DUPA JASIU KARUZELA

lecę z wpisami na bieżąco po każdym treningu, pod koniec zbierze się to w jakąś klamre czy inną klemę i tydzień będzie odfajkowany.

w związku z sobotni parkrunem wtorkowy trening przesunąłem na poniedziałek i nie powiem, pogoda też była do niczego sobie, na tyle, że można było biegać na kompletnie krótko.

w planie na papierze michałki, a w życiu ujechałem się nieźle. fartlek w konfiguracji 6-3-5-2-4-1/2min brejka. miało być spokojnie, najlepiej okołoprogowo no i w sumie było-tyle, że było nadprogowo. troche mi się moc rozjeżdża z tempami ostatnio, póki nie będzie nowego stryda, to wciąż jest to wszystko jakoś mało skorelowane bo skoro mam LT ustawione na 285 watt to na pewno nie mam progu na 3:55 jak pokazała 5minutówka zrobiona właśnie w 285 watt.

strasznie nie płaczę nad tym bo wiem co biegam, niemniej jest delikatna rozbiezność, no ale liczę, że sobotni parkrun znów lekko moc naprostuje.

w każdym razie, weszło wszystko po około 3;55 powiedzmy, standardowa pętla 900m, lekko góra, lekko dół, prócz pierwszych 6minut gdzie było równo po 4:0, ale wiadomo rozpoznanie bojem jak noga daje lub nie.

ostatnią minutówkę, fakt, że lekko w dół zrobiłem nawet w 3:25 i nie było to ostatnie słowo. także mam nadzieję, że jak zabawa to zabawa i trening przewieziony nie został.

za to rozkład minutówek, idź pan w chuj, dla bardziej wrazliwych jest wersja -idź pan do boru. gorzej tzn w sumie lepiej, chyba nie dało się ułożyć, ani chwili odpoczynku, wytchnienia, szczególnie przy takich tempach.

niemniej, jakoś niespecjalnie jak pisałem będzie prucie flaków i szarpanie żył na parkrunie w sobotę, no ale kurwa…spacerować też nie mam zamiaru, więc mus zapierdalać, samo się nie nabiega.

teraz pistolet, póki co codziennie napierdzielam i coraz lepiej nam się pożycie zaczyna układać, więc jest szansa, na stare dobre małżenstwo.

dopiero we wtorek poczułem jak trening mnie przemielił, poruszałem się po pracy jak zombie, a nogi nie odklejały się od podłogi na więcej niż dwa milimetry. sunąca katastrofa.

niby tempa niemocne, niby po czym, a czułem się jak rozjechana glista wpierdalana prze kurę na klepisku. niezbyt się tym przejmowałem, bo wtorek zaplanowałem wolny, ale miłe to nie było.

w środę zgodnie z oczekiwaniami, było już jednak lepiej a nawet przyzwoicie nieźle, i fajno fajn bo w planie było niby lekko, a znów w łeb.

2×10″+2×15″+20sek/3 min przerwy. na 90-95% szybkości/mocy. kurwa, znów w łeb, aczkolwiek ostatnio bardzo lubię te treningi, mimo, iż wiem, że tylko na papierze wyglądają na tu nie ma nic do biegania” ano właśnie jest. może to nie wygląda fajnie na stravie czy innym garminie, ale jest o ile jest zrobiony porządnie, trening morderca.od względem mięśniowym, i wypierdalania glikogenu z organizmu, gdyż potrafi wyssać lepiej niż niejedna grzybiarka przy trasie.

spokojna rozgrzewka i pierwsze 10 sekund rozpoznania bojem jak mięśniowo się zbieram, bo od razu czuć każde ścięgno a do tego żle wybrałem miejsce na spriny bo po 3-4 sekundach wbiegałem na takiego długiego garba na ulicy i o ile wbieg jeszcze jako tako, to zbieg nawet te 20 cm przy tym tempie, bardzo niekomfortowo mi leżał i obawiałem się o jakąś kontuzję nogi. no nic następnym razem trzeba jednak gdzie indziej to robić, trochę szkoda, bo to ulica osiedlowa, ruch praktycznie zerowy, lekko w dół, ale jak widać, nie dla mnie kolorowe jarmarki. weszło to wszystko średni po około 2:42-45 i o dziwo na bardzo dynamicznej nodze, aż zdziwiony byłem jak mi się to „luźno” biegło. owszem gdzieś tam zaskrzypiało, gdzieś zabolało naciągnięte ścięgno pod dupą, ale dawno mi się nie biegało tego na takim luzie.

w czwartek czułem się tak samo jak we wtorek, z tą małą różnicą, że trzeba było zrobić patataja. osiem kilometrów, nie nazwałbym tego wymęczone, ale na ciężkich nogach mocno to było i niekomfortowe mocno. tętno niby recovery bo 128bmp (67% Hrmax) przy 5;13/km co już naprawdę fajnie wygląda, moc też w pierwszym zakresie, ale czułem wczorajsze sprinty na tyle, że aż zastanawiałem się czy nie skrócić do pętli 5.8km. nie zrobiłem tego, ale umorodwałem się trochę tym luźnym bieganiem. takie to uroki recovery.

w sobotę od razu postanowiłem zacząć od marchewki i już z tą myślą w czwartek kupiłem piwo bo wiedziałem, że tak czy inaczej bez względu na wynik, jedna, no w sumie cztery piwa nie zaszkodzą.

tak po prawdzie, to wiadomo, że zaszkodzą, widać to szczegolne po HRV jak potrafi się spierdilić w ciagu jednej nocy a potem mozlonie wraca parę dni do żywych a ja wraz z nim, ale jako, że ostatnio o ile piję piwo to tylko w soboty więc, niech tam, mimo, iż wiedziałem, że pożałuję tego, zakupy poczynione zostały z bananem na mordce i radością w sercu.

oczywiście, jakże by inaczej, cały tydzień piękne słońce i praktyczne „bezwietrznie” to w sobotę od rana przed parkrunem leje jak z cerbera plus oczywiście wiatr w bonusie, czyli normalności witaj z powrotem. mokro, ślisko, w chuj liści na wąskich ścieżkach, więc postanowiłem polecieć to na spokojnie, bez żadnej napinki, plan był trzymać się z grubsza mocy zadanej przez stryda czyli 295 watt i patrzeć co się dzieje, ale bez żadnego ale to żadnego ciśnienia. raz, że warun od razu wykluczył dobry czas, a dwa, że mimo lekkiego odpuszczenia w tygodniu, czułem, że jeszcze trawię ostatnie treningi i kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać. wiadomo, że sub 20 byłoby zawsze zadowalającym wynikiem, ale nie zawsze się da.

rozgrzewka szybka i na rympał, bo leje, leje, że kurwa go mać. okazuje się, że parkun nr 300 więc jakiś cymbał z tubą o 8:59 zaczyna przemowę i gada gada, deszcz leje leje, my marzniemy marzniemy, no niech go chudy byk. on kurka zimowa, kaptur parasolka i odpierdala cycera przed startem. w końcu chyba ten deszcz mu tubę zalał i lecimy.

od poczatku biegnie mi się dobrze, nauczony doświadczeniem wiem, że stryd rżnie mnie na parkrunie lepiej niż stolarz stolarkę, więc. nie fiksuje się na niczym, nawet na moc nie patrzę, staram się równo i nie zdechnąć po pierwszym kilometrze. czuję, że jest nieźle, że w końcu te zamulenie lekutko odpuściło i po raz pierwszy od dawien dawna jest momentami bieg mocny, ale swobodny.

oczywiście górka pierwsza robi swoje, niemniej nie odpuszczam nie daję się wyprzedzić, będzie spojler-nikomu, za to sam wyprzedzam parę osób i dobijam do trzeciego kilometra, gdzie zaczynają się już konkretne schody. tracę lekko motywację, ale na zbiegu kilka 4ty kilometr i zostaje drugi raz 400 metrów podbiegu a potem z górki i już w domu.

nie odpuszczam na podbiegu do samego końca a po nim te kilkaset metrów w dół do mety staram się trzymać intensywność i wpadam na metę z relatywnie bardzo dobrym czasem 19:33 jako 16sty w generalce i 2 w kategorii geriatria młodsza m50-55 na 386 osób, chociaż wiadomo, że tylko pierwsze 50 może to regularni biegacza a całe reszta to grube baby z twittera.

stryd jak pisałem wyliczył 295 watt i czas 19;30, średnio weszło 297 watt i 19;33 więc dobrze i zgodnie z kierunkiem przewidywań weszło.

teraz mi pokazał 300 watt i 19:06 czyli żarty się skończyły.

w sumie życiówka z parkruna to 19;26 więc blisko coraz bliżej.

teraz piwo, chillaut, jutro zgodnie z planem off.

a od poniedziałku znów do kieratu.

poniedziałek lub wtorek podbiegi 8x210m a środa lub czwartek alternate czyli 5x400T5+800Steady.

will se.

nawet

cichykot Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.