kolejny raz pogoda wygrała z życiem towarzyskim i czuciowym, po prostu nie było sensu robić piątego dnia treningu taka parchata i obrzydliwie było.znaczy pierwszego w sumie.
najgorszy wiatr, znów się jakie kurestwo przyplątało z zagranicy, otoczyło wyspę i napierdalało od rana do nocy z każdej strony. statki na niebie, tym razem, nie tylko przenośnią były.
także w poniedziałek, odpuściłem, bo nie dość, że wiatrzycho, to lało i zimno i prawie ciemno i w ogóle no nie dało się. a to że inni wychodzili, jak na stravie widziałem, to chyba mieli pozamieniane dni więzienia na bieganie, bo nikt normalny i bez pistoletu przy głowie rady nie dawał.
wtorek była ta sama śpiewka, wieje, leje , więc znów tryb miękka faja, trochę styl mi się zrobiło, jak zauważyłem na stravie, że tych nienormalnych było dużo, ale po zgłębienia tematu okazuje się, że 99% to zwiftowcy, więc nie tylko ja se siana dałem, tym bardziej, że w planie było bieganie progu.
środy już nie dało się obejść łukiem szerokiem, kaliną czerwoną i rybą zieloną, wyjść mus było wyjść.
nie ma już treningu, który traktuję lajtowo i jakoś to będzie.
przed każdym akcentem staram się robić solidną rozgrzewkę, aktualnie wygląda ona tak, że 10min easy/3min LT/2 min recovery 4×20″/40″ mocny rytm i znów dwie minuty recovery a potem to już beton i konie.
także w środę mimo, że wiało w wuj, swoje trzeba już było zrobić. tyle dobrego, że nie padało, tzn nie cały trening🤣🤣🤣
1/2/3/4/5/4/3/2/1 LT na 1 minutę przerwy więc dość dużo biegania i to wcale nie łatwego.
najgorsze te dziury było wiatrowe i uderzenia wiatru z każdej strony, w jedną sekundę moc potrafiła skoczyć z 290 na 357 i za chwilę na 269 więc straszenie szarpane to było, niemniej swoje starałem się trzymać, większość na zakres, trochę na wyczucie.
weszło jak wejść miało, trudno ale bezproblemowo, co jak zwykle nie znaczy, że było to małe piwko przed obiadem, bo nie było.
to znaczy piwka, nie było.
niemniej weszło gładko, jak scyzoryk w serce teściowej, po 4:04 bodajże średnio, co jest zdecydowanym progresem z poprzednim LT po 4:21
czyli powoli ospale, ale jest spółdzielnia inwalidów postęp. przynajmniej u mnie. wświebodzinie kiedyś taka była i okazuje się, po latach, że jednak wciąż działa jak widać.

czwartek znów wolne, znów pogoda podła i okrutna, brzydka jak pusta flaszka w sobotnie wieczór, piątek też zresztą chciałem odpuścić, ale stwierdziłem, że mus mus, mus, cztery dni to absolutne minimum i no po prostu nie ma zmiłuj się i sam siebie, wypierdoliłem z domu za drzwi, i kolejny raz zresztą, sprawdziło się, że najgorszy odcinek, to ten z kanapy do drzwi.
trochę oszukałem bo w planie miało być 60 min easy czy jak tam ładnie, w recuperation na te easy, jest napisane, a wyszło 52 tych minut aalle, kto by się tam kłócił o drobiazgi, tym bardziej, że wiało wiało, wiało, chociażby jakby lżej, raptem do 70/h w porywach.
nota bene, przyszły tydzień też mi wyjdzie 4 dni, bo kumpla muszę do szpitala zawieźć akurat w środę więc przekładam akcent na wtorek, a nie będę dawał kolejnego easy na poniedziałek, bo nogi ciężkie będą, kombinacje kurwa, że kasparow by się w tym pogubił normalnie, psia jego jucha.
sobotę se postanowiłem polatać w innym miejscu, bo idiota ciężki, byłem przekonany, że tam dobra nawierzchnia na chodniku i długa prosta była też tak z 800m, lekko pod górkę, ale o bez znaczenia akurat było.
i owszem o ile ta długa prosta przez noc się nie skurczyła, to chodnik, tak się nadawał do szybkiego biegania, jak ja do wizytowania zakładów fryzjerskich.
liście zmieszane z deszczem i błotem, plus cholerne nierówności, na patataja piątkowego w niczym nie przeszkadzały, ale na galop sobotni, już trochę gorzej, chociaż dramatycznie żle też nie było, tak szczerze mówiąc.
zwyczajnie chujowo bez jakiegoś dodatkowego trybu. ot komfort porównywalny z małym fiatem podczas jazdy na wczasy do bułgarii. gimby nie znają, ale tu sama geriatra, to rozumie doskonale.
na rozgrzewce, jeszcze nogi ciężkie, nijakie i ogólnie mało rozbuchany byłem, ale z każdą sekundą tempa, rozkręcałem się lepiej od sobotniej nocy w maximie.

3x( 3×1/1min) każdy set narastająco.
LT/T5 i ostatni set Tmax.
dwa pierwsze zdecydowanie za mocno, szczególnie pierwszy set, zamiast thresholdu zrobiło się lekko ponad, ale nie mogłem się wbić w rytm, nogi mi się plątały po tym chodniku jak Tomkowi po powrocie z baru, za krótki dystans na wyrównanie tempa a ja narowisty jak nasza szkapa byłem.
zrobione w tempie 3:54 na 306 watt zamiast maksymalnie 299 więc za mocno to już T10 było, ale krótkie odcinki krzywdy nie zrobiły, chociaż już lekko nogi pomęczyły pewnie.
set nr dwa, po trzech minutach łażenia, zaczęty też za mocno, ale tu już, tempa mocno żwawsze w planie, niemniej maksymalnie, około 3:50/km być powinno miało się zrobić, a się okazało, że po 3:34 weszło średnio, z mocą 323 a powinny być 315 watt max. czyli zajebiście idealnie przestrzelone.
zaliczone jednak dość gładko, chociaż nie powiem, przerwy coraz krótsze się robiły a odcinki coraz dłuższe, więc relatywność względna, już na pełnej kurtyzanie zasuwała w głowie.

zostały trzy minutówki na maksa, ale tutaj zaczęła się lekka kalkulacja, jak tego maksa zrobić bo WKO niezawodny druh, pokazało mi, że czas obiegać moc 1 minutę w minimum 353 watty i wiedziałem, że albo zrobię to w pierwszej próbie i jest szansa, że wejdzie, albo nie da się tego już zrobić w kolejnych.
poleciałem więc pierwszą w trupa i weszło średnio 356 watt więc plan pięknie wykonany i krzywa mocy elegancko mi się podniosła i wyrównała, niestety są kolejne dziury, nad którymi pracować trzeba.
ooo tak to wygląda na obrazku. styczna piękna do „okręgu” się zrobiła, przedtem tym, taka dziura tam była, że niejedne dentysta by się zdziwił.
jak widać, do perfekcyjnej czerwonej lini, mam jednak tak daleko, jak perfekcyjna pani domu do perfekcji i rozumu. czyli przepaść. ale będzie tom łatane systematycznie. tak tak.

drugi i trzeci kawałek, już nie były tak różowe, nogi zalane kwasem, ale dzielnie walczyłem do samego końca, zuch ja, szczególnie na trzecim odcinku. dociągnąłem do samego końca, lepiej niż niejedna sekswokerka i summa summarum całość weszła w 342 watt na 3:23/km
mocno i konkretnie, widać, że powoli powoli wykluwa się fenix z popiołów.
dobre solidne porządne bieganie.

niedziela, long, nuda i smęty, 95 min spokojnego truchtania, w zimnie, lejącym deszczu, padającym gradzie i ostatnie 4km w słońcu. trening na psychę i dla socjopatów, bo nawet samochody się chowały pod przystankami, tak lało.
po 500 metrach chciałem wracać do domu, ale jebnięcie umysłowe kazało mi brnąc dalej i tą metodą natuptałem 17.96km spokojnego biegania, co pomijając fatalne warunki, byłoby naprawdę miłym i spokojnym truchtaniem po 5:20 na niziutkim tętnie, średnio 136 czyli średnio też w 1 zakresie, nawet bez specjalnie ciężkich nóg pod koniec.
cały tydzień na solidne 4 za dwa porządne akcenty, ale zabrakło punku za brak jednego treningu.
niemniej 50km i 4:31h jest dobrze a będzie jeszcze gorzej. ciężej znaczy.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz