tydzień taki nieudany, że aż dawno nie było takiej jazdy słabej ale to oczywiste, że doły muszą być, więc trafiło na ten tydzień i mam nadzieję, że koniec na tym.
okazało się, że od 23.03 mam gości a jako, że połówka Liverpool będzie 26.03 a dodatkowo mam urodziny 26 właśnie a jeszcze dodatkowo, goście mieli być trzy lata temu na moją 50tkę gdzie covid pokasował loty, okazało się po raz kolejny, że nie da się pogodzić tego ze startem w półmaratonie, więc bez żalu całkowitego zrezygnowałem sobie z tego, ustawiłem priorytety na 19 marca, start 5km parkrun i docelowo ten i kolejny rok chciałbym się skupić tylko na moim parkrunie z wiadomo, jakąś dyszką po drodze w port sunlight w czerwcu.
taki jest plan a co z tego wyjdzie, jak zawsze wiele niewiadomych. aaa w lutym tez zresztą 26, mam półmaraton, ale kompletnie nie będę się ścigał, bieg towarzyski bo wraca od kilkunastu lat niebytu, więc zamiast długiego wybiegania będzie.
może lekko mocniejszy, ale tylko lekko.
wracając zaś do bieżączki.
we wtorek było w planie 2×12’30 HMP więc teoretycznie może nie była z masłem, ale powinno wejść bez większych problemów, bieg pod progiem a tu niespodzianka taka, że kompletnie nie mogłem się wbić w zakładaną moc, jakby stryd zastrajkował i po 5 minutach zakończyłem trening.
po prostu byłem bez sił, padnięty, wypluty dno.
w domu okazało się, że zrobiłem te 5 minut progów bo około 4:03/km, ale i tak niczego to nie tłumaczy, bo chociaż pierwsze 10min powinno wejść w miarę gładko” a był zgon.
bywa przyjąłem to na klatę, w międzyczasie dowiedział się, że goście, goście, bilety kupione, więc reorganizacja planu i postanowiłem zobaczyć, gdzie jestem ze swoim bieganiem „szybkościowym” i stwierdziłem, że dobrze byłoby zrobić parkruna w sobotę.
w czwartek w planie były jeszcze minutówki w tempie LT 6×1/1 trochę odżyłem na nich, chociaż wciąż nie zawiele, a to już powinno być biegane naprawdę swobodnie.
faktem jest, że zrobiłem siedem zamiast sześciu, bo w standardzie jest w treningu osiem, a tylko przed startem sześć więc popierdoliło mi się całkiem i faktem też jest, że weszły lekko mocniej niż zakładane tempo LT bo ponad progiem, ale i tak weszło to z taką radością jak koń do rzeźni.
inna sprawa, że też miałem fatalny ten i zeszły tydzień w robcie, sprawdzam teraz taki cholerny magazyn, gdzie ponad głową są ostatnie półki i napierdolone w baskety towaru zamiast 5-10kg to po 20-30 i od tego nieustannego ściągana i wkładania z powrotem tych boksów czuje krzyż i plecy tak, że ledwo chodzę czasem.
te wtorkowe LT właśnie to nawet chciałem wracać po 2 minutach do domu, tak mnie napierdalało, że harry z tybetu nawet by nie poradził.
jakoś się zmogłem i po rytmach nawet puściło, ale jak widać powyżej efekt finalny był jak u naszych piłkarzy. z tymże, ja lepiej.

w sobotę zaś przed piąteczką w parku dojebało mrozem i lodowiskiem. cienkiutka warta lodu, taka delikatna ślizgaweczka ale skoro cel ustalony to biec trzeba.
samopoczucie wciąż dupy nie urywało, nawet zegarek zaczął pokazywać zjazd fizyczny i mentalny gotowość do treningu spadła z 9/10 na 4 w sobotę rano, co już dobiło mnie do końca psychicznie.
ale nie ma miękkiej gry pomyślałem, chociaż już w głowie powstawały projekty zamiany parkruna na jakiś trening LT, niemniej ostatecznie stwierdziłem, ze chociaż se wypróbuję sucony Pro3, które to na szafie chyba od października leżały.
rozgrzeweczka, widzę i czuję, że męczę się nawet na długich rytmach, ale co tam skoro już tu jestem lecę. moc mam ustawioną na 105% LT i tak nawet weszło idealnie.
szkoda, że tylko pierwszy kilometr a potem zaczął się stutematyczny zjazd.

powiedzieć, że nie szło to nic, nie powiedzieć, każde kółko jak widać po mocy coraz słabiej, po drugim kilometrze pojawiły się myśli, żeby kończyć, schodzić i walić to wszystko, ale jakieś resztki wstydu zostały we mnie i kontynuowałem tą mocno nierówną walkę.
owszem było ślisko, owszem było ciężko, ale dawno takiego dramatu nie zaliczyłem. nawet nie to, że zgon, ale po prostu gasłem jak świeca pod wodą.
ostatecznie jakoś dociągnąłem to wszystko w 20:21 i nawet byłem 19 na 571 osób w tym drugi w swojej kategorii M50-54 ale sam bieg był jedna wielką porażką.
zrzuciłem z kg z dupy więc teoretycznie moc progowa mogła mi się lekko obniżyć, ale to dalej nie tłumaczy słabego tempa.
dziełem to spokojnie na klatę, w końcu polscy nic się nie stało, robić swoje trzeba dalej, wpadki się zdarzają codzień, widać to po wielu dzieciach a kolejny start już za 3 tygodnie.
w planie pod 5km jest więcej startów, więc może się odkuję jeszcze.

niedzielny long, został zamieniony na lekko krótszego ale żwawszego z ośmioma bardzo mocnymi minutówkami pod koniec na dwie minuty przerwy.
nie powiem, żeby weszło to łatwo, krzyż napierdalał wciąż, pierwsza cześć szła fatalnie, zastanawiałem się czy dam radę zrobić to w tempie LT chociaż, a okazało się, że takiego szwungu dostałem, że wszystko weszło jako Vo2max trudno, ale bezproblemowo. od 3;57 pierwszy do momentami nawet 3;37 jakiś tam w środku, zależy jak było z górki czy „płasko” tak czy inaczej pociągnięte od samego początku do końca bez opierdalania się.

także uratowałem honor tym ostatnim treningiem, ale i tak odznaka miękkiej faji przypadła mi w tym tygodniu, dwa razy jak nic.
bywa i tak.
Akurat tak samo zwykle piątkę biegam, czyli im dalej, tym bardziej puchnę. A najlepszy mój parkrun to był właśnie w odwrotnej „strategii”.
A propos, strasznie nierówne bywają parkruny, bo w jednym miejscu gładki, równy asfalt (Katowice, Rzeszów), w innym mokra, śliska trawa, troszkę błotka i psy luzem, w tym wkręcające się w nogi (Reading, Tamiza), a jeszcze gdzie indziej góra jak diabli, kamienie i dołki (Bristol, Ashton). Birken jest w tej pierwszej kategorii?
Birken jest w kategorii góra-dół i zakręt na zakręcie.
jest bardzo trudnym parkrunem, na płaskim nawet wczoraj 20 byłoby złamane.
ja generalnie biegam równo, nie forsuje się do przodu, po prostu wczoraj nie był mój dzień.
Hmm… To po czasach raczej wygląda na lekkie „dół-góra”…