a jednak się kręci.
znaczy, mi się kręci i zmienia tak, że te babcie, co kiedyś kalejdoskopy na rynku sprzedawały, to teraz by płonęły ze wstydu, jaki szajs w porównaniu ze moimi woltami, sprzedawały.
nawet słynne, nie będzie kabaretu, będzie chór, jakoś malizną pachnie, przy tym co u mnie się odpierdala.
z drugiej strony, ostatnio zauważyłem, że młodszy już nie będę, może trochę z wyglądu tylko, ale mimo tych orzechów co je wpierdzielam codziennie na pamięc, to dziadek alzheimer, czy jak mu tam, inny kurwa niemiec, atakuje podstępnie i sam już nie pamietam, co pisałem w zeszłym tygodniu, a zaglądać się boję do tych kocopałów co pisze, bo poziom żenady, wciąż mam ustawiony dość wysoko.
także na ten tydzień, koncepcja jest taka, że furda ostatnie pisania i zapowiedzi, teraz nie będzie kabaretu, tylko chór, znaczy 4x tydzień treningi. O!
teraz znaczy, smuty i smęty będą i ideologi dorabianie.
niemniej:
nie pamietam już, kiedy tyle czytałem i zastanawiałem się nad metodyką swojego treningu, do tego, ten tego, wspomagany WKO5 i naprawdę dogłębnym studiowaniem za i przeciw, spowodowało to, że wątpliwości, że być może jednak trzeba się pogodzić z peselem, przerodziły się w pewność.
chyba.
tzn ta pewność, to ta 100% mur beton, że do przyszłego wpisu, nic nie zmienię i lubię te niezachwiane poczucie wątpliwości, że idę słuszną tygodniową drogą pewności, nawet jeżeli ma tyle w sobie, co jętka majowa, tzn ta droga i słuszność, bo bo jętka przy tym, to jak jednak długowieczna jest.
tak czy inaczej, pomijając lekko nadszarpnięte zdrowie w weekend, rodzina w natarciu, więc po raz pierwszy od miesiąca ponad otworzyłem podarowane, niejedno zreszta piwo, to treningowo było całkiem nieźle.

wtorek 5×2:45/3min przerwy, cieżko to weszło, bez polotu, nie tyle, że ja sił nie miałem, co po prostu jakoś nie mogłem się zebrać do szybszego biegania, niemniej cały trening wszedł po średnio 3:49 co może dupy nie urywa, ale było równo, solidnie, więc zaliczam na spory plus.
takiego biegania mi zresztą ostatnio brakowało więc mimo, że jakoś dupy nie urywało, to cieszyłem się jak seksworkerka z nowego klienta i już wypatruję kolejnych takich.
środa aktywna regeneracja, czyli dzień niebiegowy a czwartek LT.
dokładnie 4x7min/3 min przerwy lekko pod progiem.
zakładany przedział mocy to 98-100 % mi weszło wszystko na 99% więc idealnie znów, mimo, że strefy wąskie i cieżko się ich pilnowało, szczególnie, że wiatr utrudniał i pofałdowana pętla.
tempa też w końcu zrobiły się pasujące do zakresu i po 4:04 te Lt weszło, więc kolejny trening zaliczany na plus.
porządna solidna robota, chociaż też powiedzmy sobie szczerze, nie był to najtrudniejszy trening LT jaki robiłem.

sobota to dzień spokojnego truchtania i zrobiłem delikatny bieg po piątkowych piwkach takie 42 minuty na przetrwanie i czekałem aktywnie wieczorem przy piwie na niedzielę.
jako, że w planie w każdą niedzielę jest long lekko ponad easy plus 8 do 10 1/2 min Vo2max przyspieszeń co średnio daje mi 90 punktów ( zależy od długości longa ) TSS czyli obciążenia zajrzałem do treningów stryja i nie tylko i każdą niedziele ( lub prawie każdą, bo te po parkrunie, będę spokojnie robił) pozamieniałem na jakieś kombinowane treningi z podobnym obciążeniem, ale różnymi wariantami temp i jednostek.
i tak pierwszą z nich postanowiłem od razu z grubej rury drwala jebnąć, co o tyle wiedziałem, czym boli, że już kiedyś to biegałem dwa razy.
raz poszedł, drugi był DNF po pierwszej parti czterystumetrówek.
także przyszedł czas na raz trzeci.
The Lubmerjack przeze mnie, swojsko zwany świniobiciem,
to 4×400 T5/1;30+10min TM+4×400+10TM+4×400

fajny, w chuj ciężki solidnie zrobiony, ale bardzo ciekawy trening, łączący wytrzymałość tempową z wytrzymałością i zdolnością do ciężkiego biegania pod sam koniec, bo te ostatnie czterystumetrówki, to już naprawdę trzeba się zebrać.
a u mnie to już w ogóle była jazda.
rodzina nad morze, a ja se pomyślałem co będę dreptał z nimi, oni pochodzą a ja świniobicie uskutecznię.
pod domem, nawet fajne słoneczko się pojawiło, trochę czuć, że wieje, ale dopiero jak wysiadłem z samochodu i pierwszy podmuch rzucił mnie na okoliczne budynki, zobaczyłem co się dziej.
stały wiatr oceniam na jakieś 30-40/h a w porywach podobno do 60 dochodził, ale potwierdzić nie mogę.
wiem jedno, powiedzieć, że wiało, to mało powiedzieć.
już na rozgrzewce, trzeba było się przebijać przez ścianę wiatru, momentalni zimno się zrobiło, ja na krótko ubrany, no ale swoje trzeba biegać.
postanowiłem to lecieć promenadą w te i wewte czyli jedną z wiatrem jedną pod wiatr, oczywiście, na moc i tutaj chociaż raz stryd nowy, wiatrowy pokazał, że można przy takiej pogodzie na niego liczyć.
nie wiem, na ile rejestrował ten wiatr skutecznie, ale na pewno zrobiłem patrząc po tętnie to równo i porządnie.

niemniej różnica z wiatrem i pod wiatr była tak masakryczna, że przykładowo 400 m z wiatrem wchodziło po 3:35 a pod wiatr po 4:11.
czy TM z wiatrem 4:17 a pod wiatr 5;05 przy tej samej, lub nawet lekko wyższej intensywności pod wiatr.
niemniej zrobiłem, całą tą kurwę jak było w planie, może tylko z drobną modyfikacją, że odcinki przerw, chodzone a nie truchtałem, ale to w sumie bez znaczenia większego, bo trucht też byłby świński, ale wiatr mną poniewierał.

cały tydzień mogę po raz pierwszy od dawien dawna zamknąć na plus, bez żadnego narzekania i kwękania, no może tylko te piwo mogłoby być nie pite, ale nie samą wodą człowiek żyje.
zobaczymy więc jak się będzie sprawdzał 4 dniowy tydzień treningowy, za dwa tygodnie sprawdzian parkrun więc może jakieś wnioski już uda się pociągnąć do odpowiedzialności.
Zajebisty styl! Zaprawdę powiadam, że czytam dla nieokrzesanej rozrywki (pseudo)intelektualnej. No bo nie wiem czy intelekt u mnie występuje.