Krzywdy nie ma

solidnywpierdol team, wciąż w grze, aczkolwiek obecna bieżączka, już nie jest taka zabójcza jak zeszłotygodniowa, co nie znaczy, że łatwa. oj zdecydowanie nie.

wchodzą kolejne jednostki, trochę inne od dotychczasowych, a najlepsze jest to, że wydaje mi się, jakbym trenował z Adamem już kolejny miesiąc, a tak naprawdę wchodzi dopiero drugi tydzień konkretne roboty.

wszystko powoli się krystalizuje, za tydzień mamy w planie parkuna, celem i przetarcia i zobaczenia, co i jak z roboty zostało.

po parkrunie zostaje 15 dni do startu na 10km, więc będzie na pewno tak: w łeb, odpuszczenie, start, który jak cały czas piszę, nie jest niczym konkretnym dla mnie, ot zapisałem się towarzysko, oczywiście świetnie byłoby złamać 40 min, ale kompletnie się na to nie nastawiam, polecę na pełnej kurtyzanie, ale co ona jest ta kurtyzana, to się okaże dopiero na mecie.

po dziesiątce zostaje równo pięć tygodni do startu docelowego na wiosnę, czyli 5km w portsunlight z czego ten pierwszy tydzień po 10tce ma być luźniejszy, potem znów robota, robota, robota, tapering i rura na sub19.

taki plan, ale mam też świadomość, że różne rzeczy mogą zdarzyć się po drodze.

ale przede wszystkim mam świadomość, jak wielu rzeczy mi jeszcze brakuje i że tu nie ma cudów.

jest solidne żmudne dłubanie, praca na żwawym organizmie i dla mnie najważniejsze na obecny moment, jest poczucie, że idziemy dobrą, w chuj ciężką, ale dobrą drogą.

więc docelowo nie nastawiam się na żaden wynik, i nic nie będzie dla mnie rozczarowaniem, nawet nie podchodzę do tego w ten sposób, że muszę coś nabiegać, bo nic nie muszę, ale chcę mieć świadomość, że prułem żyły wystarczająco i co w nogach to w dupie.

rozmawiając na początku o współpracy stwierdziłem, że nie interesuje mnie trenowanie 3 miesięczne, owszem musimy dać sobie szansę na początku, zawsze jedna lub druga strona może powiedzieć nie, ale ja jestem osobiście nastawiony na współpracę długofalowa, absolutne minumum to dwa lata, więc może być tak, że po prostu te 1o tygodni, które Adam ma do dyspozycji, będą po prostu niewystarczające na jakiś konkretny wynik.

jest też opcja, z którą się gdzieś z tyłu głowy liczę, że dobiłem do własnej ściany, chociaż akurat przypuszczam, że wątpię w tym temacie.

niemniej, żeby skonkludować to jasno i wyraźnie, żaden zły start nie będzie powodem do fochów i rzucaniu treningów, po prostu wyciągamy wnioski i zapierdalamy dalej, chociaż jestem przekonany, że ten rok będzie rokiem solidnych życiówek.

co do tygodnia, to poniedziałek był dramat z nogami po niedzieli w a w planie dostałem 16-18 km spokojni i to przykazane, że naprawdę ma być spokojnie.

ja nie czułem się nawet na 1600 metrów, ale cóż, podjęłam walkę ze sobą o wyjście na zajebanych nogach. łzy mi leciały po twarzy jak ubierałem buty, ale chciał. nie chciał musiał.

jak to mawiają, zgodziłeś się za psa, to szczekaj.

żeby tu nie nudzić, i nie robić matejki, ze zwykłego patataja, na zajebanych nogach, to napiszę, że weszło może nie gładko, ale jakoś bez specjalnych dramatów 18km średnio w 5;16.

wtorek był wolny a środa dzień to 2 zakres 8km, definiowany tempem 4:20/23.

sam trening nie wyglądał jakoś katorżniczo, ale pogoda dojebała wiatrem i nagle te tempo nabrało innego znaczenia.

weszło pomiędzy 4:17 a 4;18 i to był naprawdę dobry trening bo mimo tego cholernego wiatru, nie dość, że mocnego z każdej możliwej strony to szedłem jak czołg, trzymałem tempo, tętno praktycznie bez większego dryfu, tylko moc skakała pod ten wiatr jak pojebana, ale to też dokładnie pokazuje, jak nierówno musiałem napierdalać, żeby zrobić wszystko jak od linijki.

czwartek ze względów technicznych, dzień wolny i piątek kolejny lekki wpierdol czyli znów podbiegi.

standardowo w planie 10×210 na 85-90% ale tu wyrwałem się lekko przed szereg i zrobiłem mocniej.

w sumie sam nie wiem dlaczego, może po tych ostatnich, które były słabo, żle i przeciętnie, chciałem się trochę policzyć z ta góreczką ? nie wiem sam. zimno było jak w psiarni, ja jakiś taki nijaki, tyle dobrego, że pół dnia w pracy i już o 11 byłem w drodze, niemniej początek treningu nie był jakiś specjalnie zachęcająco motywujący.

rytmy szły dość słabo, tzn nie miałem ochoty się z nimi szarpać, inna sprawa, że robione po strasznie pokruszonym betonie, widać no fotce, po lewej stronie zaraz za piaskiem, no ale jest jak jest i tam trzeba patrzeć, żeby się z nie spierdolić do rzeki, a nie żeby tempo trzymać,

także przyznaje bez bicia, ze rozgrzewka taka trochę na odpierdol, ale warun był pogodowy fatalny więc zrobiłem minimum, ale na plus se zaliczam, że mam wyrzuty sumienia z tego powodu.

podbiegi były lekko pod wiatr, więc dodatkowe utrudnienie, ale jakoś tak pierwszy na przepalenie wszedł w 48 sekund, chociaż starałem się go robić dość delikatnie.

kolejne dwa, również w ten sam deseń po 48 i mimo, że poczułem, że to jakoś za mocno niż szaman kazał robić, to nie mogłem zwolnić i zasuwałem solidnie na te 95-97%

ale skoro szło, to czemu nie korzystać, czasem we łbie tez musi być ta świadomość, że idzie, a akurat siła biegowa to wg mnie taka jednostka, że jak idzie robić nie patrzeć.

nie powiem, upociłem się jak norka, szczególnie po ostaniej, którą to już dowaliłem na maksa w 46 sekund przy średniej reszty około 48,8 sek co już jest naprawdę mocno, musiałem powisieć na barierkach przy moście.

sobota niby nuda, ale kilometry trzeba robić 12 rozbiegania na baaardzo spokojnie plus 8×100/100 rytm i delikatnie schłodzenie, gdzie też nie szalałem na tych setkach, bo niedziela konkretny wpierdol czekał już za pasem, więc oszczędzałem się na granicy skąpstwa.

niemniej sobota była najgorszym dniem tego tygodnia mam wrażenie, nawet poniedziałek był łatwiejszy, a tu po prostu umarł w butach.

zrobić zrobiłem ale co się namęczyłem to moje.

po bieganiu wyszło słoneczko, podłączyłem nogi do prądu, dałem mocny program INF czy pomogło nie wiem, ale po zabiegu jakoś tak odczułem ulgę, niemniej sobota byłem trup.

a dziś clue programu czyli 6x1km/2;30 przerwy narastająco. w planie było 3:59/57/55/53/51 i ostatnia max. natomiast jakby nie szło, miałem zrobić 5 i na koniec 5min przerwy i 5x200m max/2min

ja od rana przestraszony jak przed ślubem, łydki ciężkie, lekko kropi, zimno 7c ale nie wieje, więc w sumie dobra pogoda na biegania ale i na egzekucje tez nienajgorsza.

jeszcze Adam mnie dobił, mówiąc ze czeka, żebym go zaskoczył ostatnim kilometrem, nosz kurwa, myślę, zrobię w 4;20 to zaskoczenie murowane. ale wuj, chciał nie chciał musiał.

rano vitargo dwie miarki, 600mg coffeiny w tabsach i jedno wiem na pewno, piwo po treningu tak czy inaczej wypije, pytanie tylko w jakim nastroju.

pierwsze 4 km rozgrzewki idzie jak kurwie w deszcz, potem spokojna sprawność, podpatrzyłem fajne ćwiczenia na YT i staram się teraz sam powoli taką rozgrzewkę robić  chociaż widzę, że sztywny jestem taki, ze niejeden nieboszczyk by pozazdrościł, potem robię 5×100/100 rytm chwila oddechu po, przeżegnał się i rura,

pierwszy zaczynam za szybko po 300metrach 3:48 zwalniam nie mogę się wbić w rytm, zwalniam za mocno kończę 3;59;59 co garmin chuj głupi pokazuje potem jako 4:0.

piej go jebał, ja lecę kolejny. 2;30 przerwy starcza na dobieg do początku odcinka bo biegam po pętli i na jakieś 30 sekund oddechu.

kolejny 3;57 więc idealnie w punk, ale znów muszę zwalniać i póki co czuje, że nie jest źle.

lecę trzecią i już widzę, że za szybko, bo z hamulcem 3;48 ale walić, no co zrobić jak niesie.

jem na wszelki wypadek żela po 3 odcinku, pewnie pomógł mi jak temu sztywnemu, ciepła trumna, ale w głowie jest, że jest a ja zabieram się za czwarty który wchodzi znów w 3;48 czuje oddechowo, że jest naprawdę OK, wiem, że trening będzie skończony i że może uda się zrobić ostatni koło 3;45.

no udało się zrobić, nawet 3;43 tyle, że nie ostatni a piąty i też bez większego zaciskania pośladków, wciąż na minimalnym hamulcu, chociaż wciąż siedziało z tyłu głowy, że za mocno, że zapłacę na ostatnim za to.

lecę ostatni, zaczynam od razu mocno w 3;35 bo początek jest lekko w dół, ostatnie 300m jest za to lekko pod górę i pod delikatny wiatr.

500m mam jeszcze 3:35 n budziku, 650 3;36 zaczyna się bardzo delikatnie pod górkę, ale wiem, gdzie jestem, wiem, gdzie koniec i staram się już „luźno w trupa jak piotruś krupa” jak to smalec mawiał i kończę w 3;37.

lekka umieralnia po, ciągnę powietrze jak tomek piwo, ale żyje i jestem w chuj zadowolony.

tydzień najdłuższy, 74km w sumie, to chyba rekord od roku, ciężki, ale dobry.

jak to adam napisał:

„krzywdy nie ma, no bym powiedział, nawet bardzo nie ma”

też tak myślę. zdecydowanie nie ma.

trener kat, ale złoto.

cichykot Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.