trzy tygodnie do tyłu zepsułem się.
w poniedziałek było jeszcze OK, ale wtorek zamiast 12 easy zrobiłem nic, no może czterysta metrów i wróciłem do domu, kontuzja.
ta sama co zawsze, czyli lewa łydka, poszła się jebać. a nie, wróć prawa – kurwa, co za zawodnik, nawet nie wie co go boli.
dramat normalnie.
co do kontuzji, od razu stop, przerwa w treningach i dopiero w sobotę i niedzielę bardzo spokojnie po 8-10 kilometrów, celem rozpoznania boju.
wciąż bolało, nie tak, żeby się biegać nie dało ale dobrze, nie było wcale.
więc tylko weszły patataje w kolejnym tygodniu, a i dopiero w ostatnią sobotę tydzień wstecz 6x200m1min tak po około 38 sek.
zrobione bez polotu, dość słabo odczuciowo, ale nogi zadane patatajami.
noga się, mocno powoli ale jednak naprawiała, i uprzedzę fakty, wyglada na 100% recovery na ta chwilę, niemniej czy biegane te dwusetki były, czy też luźno, poziom niepokoju pozostał ten sam, czyli coś tam może siedzi jeszcze w środku, biegać można, ale jebnąć znów może, ale lepiej jakby nie. zdecydowanie lepiej jak nie.

w międzyczasie tak zwanym, zanabyłem bieżnię mechaniczna, co więcej, jest to bieżna do biegania.
a nazwa jej ProForm pro 9000
klękajcie narody, ja i chomik, ale tak właśnie się stało.
jako, że nigdy przenigdy, nie zrobiłem nawet 2 metrów na bieżni, więcej, nie widziałem nawet takiej przedtem na własne, żywe oczy, zrobiłem solidny reaserch, co kupić, po którym byłem jeszcze głupszy niż przed tym i kupiłem najdroższą, na jaką nie było mnie stać, ale i tak za jakieś 60% ceny sklepowej, nówkę, co więcej uzgodniłem ze sprzedawcą, że dostanę ją złożona.
otrzymałem filmy i zdjęcia z procesu montażu, chomik przyszedł w zeszły piątek w stanie nowy/złożony a ja zrobiłem na nim ze 2-3 km w piątek/sobotę po tych dwusetkach i w niedzielę miałem mieć rozbieganie po 5:0-4;40 a że lało od rana, chciał nie chciał na kołowrót.
jednego nie jestem tylko w stanie zrozumieć, dlaczego te taśmociągi są skalowane w kilometrach na godzinę?
no ki wuj to wymyślił? a cała reszta debili stosuje.
wracając, do niedzieli, zaczęłam spokojnie po 5:0 co i tak wydawało mi się jaka kimś kosmicznym tempem, ale po kilometrze wbiłem się na 4;50 aby dalsze dwa już trzymać te 4:42/km
dałem radę całe cztery km. po czym problem krótką przerwę skalibrowałem garmina do dystansu, znów cztery po 4:41 znów przerwa i tym sposobem doszedłem do 4x4km w sumie.
tętno z tego jakieś kosmiczne mi wyszło, mimo, że taśma w garażu a drzwi uchylone, to ja wiadomo, termoregulacyjne spierdolony, i pod koniec czwartego kilometra z 4x4km dobijałem już do 174 czyli nawet ponad LT, ale składam to na karb specyfiki, bo odczuciowo było jakbym leciał po 155-160
niemniej zadowolony byłem chociaż po tych dwusetkach dość mocno rozjebany mięśniowo.
a jako, że poniedziałek miałem wolny z fabryki, jak większość społeczeństwa w jukeju, dostałem na dobicie 18km, które to dobiły mnie do końca.
do 14stego biegło się swobodnie i luźno, ale potem zaczęła się odzywać noga, zmęczenie ogólne, zniechęcenie szczególne, myśli złe i podłe, żeby skończyć na 16 ale jednak dotrwałem do pełnych osiemnastu kilometrów.niskie tętno bo raptem 131 średnio przy 5;19/km ale ja mięśniowo trup w psychicznie lekkie zombi.
wiedziałem jednak, że wtorek wolny i jakoś się pozbieram, w międzyczasie doszedł plan od Adama i taniec pingwina na szkle zaczyna się od nowa.
środą 6×200 identycznie jak w sobotę, biegałem na identycznym odcinku, z takim samym wiatrem dość mocnym w plecy ale weszło mimo drewna w girach, lepiej.
wszystko po 36.8 średnio ostatnio około 2 sek wolniej średnio, chociaż i tak za szybko bo było w planie 41/42 sek
muszę się przywołać trochę do porządku, bo zaczyna się rumakowanie a to nie jest dobre na dłuższą a nawet krótszą metę.
w czwartek po tych odcinkach od razu miałem zaplanowanego chomika 8km zakresu po 4;20/22 a weszło właśnie zdecydowanie za mocno bo w 4:17
no nawet nie to że mnie nosiło na tym chomiku, bo nie, ale jakoś tak chciałem zobaczyć jak się na nim robi żwawsze tempa.
za mocno, to za mocno, trzeba pilnować kolejnych treningów.
w sobotę starałem się pobiec zaplanowane szesnaście, delikatnie jak tylko potrafię ale w jakiś normach minimalnej przyzwoitości, więc patataja zrobiłem po 5:21 na tętnie 136 co dość wysokim się wydaje, ale co zrobić jak nie było z czego robić.
finał miał być w niedzielę i nie powiem, jakby to ująć, żeby nie napisać osrany, może pełen respektu dla treningu, będzie brzmiało lepiej?
w każdym razie 20×300/1 min truchtu po 70-72 sek na główne danie, ten respekt powodowało.
z jednym trafiłem, bo o to martwiłem się najbardziej, warunki był idealny, może za ciepło bo słońcem waliło jak z ruskich onuc od rana, ale praktycznie bezwietrzenie i to mnie najbardziej cieszyło.
zastanawiałem się jak najlepiej wybrać miejsce, padło na park w birko i po rozgrzewce zdecydowałem, że latam na wahadle, po lekkim łuku 100m leciutko w dół, sto płasko, potem 100 leciutko pod górę, wiadomo raz z wiatrem leciutki w plecy raz w pysk.

4km easy 5x szybkie rytmy, które nabawiły mnie uczuć ambiwalentnych bo sam nie wiedziałem, czy noga kręci czy nie i co tu dużo myśleć, trzeba było biegać.
pierwsza bodajże w 65 sekund co lekko mnie wprawiło w osłupienie, bo raz, że zdecydowanie za szybko, dwa że specjalnie nie poczułem, no ale co to jest jedne 300 metrów jak zostało jeszcze dziewiętnaście
lecę kolejna i kolejną, wyniki podobne, znam trochę siebie i wiem, że jest mocno, ale wykonanie do tej 10tej a potem najwyżej delikatne zwolnię, chociaż nie lubię takiego podejścia.
dobijam więc w podobnych tempach raz 67, raz 64 do tych 10ciu i myślę sobie, że jak teraz nie skończę, to mnie kierownik zajebie i będzie miał rację jak, bo za szybko ten WTII był ja czuję, że jakoś się ciężko robi, postanawiam więc zwolnić i z tego zwalniania znów lecę koło 66-67 i za cholerę nie chce iść wolniej.
z pewnym zdziwieniem nawet patrzę na zegarek, że kończę 18 bo jakoś w głowie miałem 3 do końca nie dwie, wiem, że bez szaleństw mogę ciut mocniej i te ostatnie 64.4 63.4 kończę.
zadowolony, zastanawiam się czy jakby trzeba było zrobić dwie czy by weszły, rachunek sumienia i chyba tak, być może nawet cztery, ale to już byłoby katowanie dupska.
ale to tylko gdybanie.
troszkę ułatwieniem było, że każde zaczynało się lekkim w dół, ale wiadomo, trzeba było potem to nadrobić, jednak pozwalało to się rozpędzić i dociągnąć do końca.
cały tydzień mocno na plus, mimo, że szczególnie po poniedziałku, gdzie był dramat i gruz w dupie, zaczęło z treningu na trening robić się lepiej.
dzisiaj miałem biegać 10km na zawodach, ale kierownik zadecydował, że lepiej robić konkretną robotę pod 5km niż się rozdrabniać a ja jak najbardziej to popieram.
zawody za 5 tygodni więc już dużo nie zostało, chociaż do docelowych w sierpniu jeszcze hoho.
treningowo nie ma nudy i jest konkretna robota, ale wierzę adamowi bez zastrzeżeń, robię co każe z małymi wpadkami z tempem haha i zaczyna to przynosić efekty.
jeszcze w zielone gramy, aby zdrowie było.
aha, znalazłem na chomiku ekran gdzie pokazuje też min/km ale domyślnie i tak to jest skalowane i wyświetlanie w km/h więc debil wymyślił, debil trzyma tą linię.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz