WYNGLUWODANY

matko bosko, a co to się stanęło? tak można by zatytułować środowy trening.

poniedziałkowe standardowo 15 kilmetrów patataja na zmęczonych nogach, ale weszło bez większych problemów, ot standardowe nabijanie kilometrów.

męczące dość, bo Adam prosił, żeby było lekko żwawsze, nawet się dopytywał do ilu mogłem sobie pozwolić, bo czułem taką petardę w nogach, że 4:40/km wydawało mi się bezproblemowe.

do 4:50/km dostałem rozkazy, nie szybciej, ale najlepiej jakby koło 5:0 to zrobić, na spokojnie ma być.

już po pierwszych 300 metrach wiedziałem, że nie ma szans, nie tylko na 4;50 ale 5:0 będzie wyzwaniem gorszym niż niedzielne trzysetki.

ledwo, na ostatnich nogach, dałem radę to zrobić po 5;09 bodajże, ale byłem normalnie zarżniety.

nogi nawet nie takie złe były, ale ja wyjebany jak koń po wielkiej pardubickiej, totalnie zgon.

i oczywiście, nie połączyłem tego z tym, że tnę węgle ostatnio, bo skąd, kto by się spodziewał, że takie ograniczenie wpłynie na wydolność, szczególnie, że wiadomo, iż nic tak nie ssie baku jak trening typu 20×300 czy 10×200 np.

ale jak to mówi przysłowie, co głupiemu po rozumie, skoro jego nie ma i zamiast podładować się porządnie jak tesla przed wyjazdem do sąsiedniego miasta, dalej brnąłem w niskowęglowodanowe szaleństwo i tak oto wylądowałem na środowym chomiku.

teraz myślę, że zebrało się też parę rzeczy na raz, że tak nie poszło, czyli jak zostało to słusznie zauważone na garminie a szef potwierdził, za szybko były te trzysetki zrobione, niosło mnie, ale za szybko i niepotrzebnie, bo niewiele dało to ciut szybciej a nie miałem szans się odpowiednio zregenerować, do tego niska podaż węgli i środa to był po prostu dramat w paru aktach.

odkąd chomik zagościł w domu, co tydzień mam rozpisywany plan na jeden trening na nim i tym razem miało być 8km po 4;23-25 plus odpoczynek i 6×200/ 3:0km

normalnie zrobiłbym rozgrzewkę na dworze, ale jak raz lało, to myślę, od razu startuję na bydlaku i tu już pierwsze cuda się zaczęły, rozgrzewka po 5:0/km a ja dobijam tętnem do końca 2 strefy, gdzie powinni być komfortowo i w miarę luźno.

myślę, sprawdzę te 3:0/km na rytmach ale ledwo dałem radę 3;20 utrzymać na 5×100 po prostu zmiatało mnie z bieżni, nawet nie próbowałem włączać 3:0, już przy tych 3;20 to była walka o życie i utrzymanie się na pasie.

ale nic, zaczynam tą ósemkę tempa, nie w 4;17 jak ostatnio, tylko trzymam się rozpiski od wodza i normalnie 4;23/km według planu a czuję, że po 800metrach jestem trup.

normalnie mam dość, ale kurwa no jak dość? w takim tempie? po 3 minutach? żart jakiś, więc dociągam do 2km ale jestem po prostu zgon. tętno dobija do 167 czyli wchodzi w LT a ja trup.

myślę, co robić, dzwonić do Adama, czy ciągnąć dalej, ale nie chciałem mu dupy zawracać i postanowiłem chwilę oddechu złapać i zrobić kolejną próbę.

kolejne dwa wchodzą identycznie, 800 metrów zaczyna się zgon, dociągam do 2km tętno 170 ja trup.

i tu powinen być koniec tej opowieści, wiem, że żle robię ale kurwa no gdzie, ja nie skończę? ja? potrzymaj szwagier piwo tylko…

akuratnie padać przestało, myślę idę na dwór chociaż zobaczę, jakie tętno będę miał na tym ciągłym, bo postanawiam go dokończyć.

robię kilometr na dobieg do pętli i rozruszanie nóg, bo strasznie dziwne uczucie zacząć bieg po chomiku, człowiek jak narąbany się czuje i zaczynam te cztery ciagłego.

aa zjadam dwa żele po chomiku, i być może trochę to pomogło, a na pewno nie zaszkodziło, niemniej też idzie cieżko, szczególnie, że wiatr mocny wieje i początkowo, wydaje mi się, że nie ma szans utrzymać tych 4;23/km ale jakoś powoli się rozkręcam, i dociągam do pełnych 4kilometrów tempa, ale kolejny raz jestem trup.

i znów powtarza się się sytuacja, szwagier potrzymaj piwo, co ja nie zrobię 6×200?

robię bardzo powoli, bo nogi umoczone, ja umęczony, do tego jest delikatnie pod górkę a po 140 metrach po wyjściu z łuku, dostaję wiatrem w twarz.

każda jedna poniżej 3;30/km więc jak na ten warunki i stan nawet nieźle, ale generalnie położyłem cały trening modelowo, bym powiedział.

cytując klasyk, wydrukować ten wpis, oprawić powiesić na ścianie, 3 lata będzie służył i przypomniał, jak nie trenować.

nie wiem o co kaman, czemu się tak uparłem to skończyć, normalnie jakiejś zaćmy na rozumie dostałem, ale widać czasem bywa i tak.

szef nie był zadowolony jak się dowiedział, jakie akrobację odpierdalałem, zostało ustalone, iż w podobnych przypadkach, od razu mam dzwonić na przyszłość i konsultować na bieżąco, a nie robić stójkę na fujarze bez trzymanki.

wiadomo, wnioski zostaną pociągnięte do odpowiedzialności.

czwartek po tym zrobiłem spokojne 14 km. już było lepiej ale ja dalej nie powiązałem przyczyny-skutek i dopiero po tym treningu mnie olśniło, ze chyba jednak przesadziłem z tym ograniczaniem węglowodanów.,

no kto by się spodziewał, że brak glikogenu ma taki wpływ na mięśnie, normalnie w życiu, nikt na to by nie wpadł.

w piątek już cały dzień makaron z pesto, od rana do wieczora, bo wiedziałem, że w sobotę muszę być zatankowany po korek glikogenem, i udało się myślę, w 70% ta sztuka.

sobota dzień kota, zapierdalamy 6x1km progresywnie to znaczy 3;59/3;57/3;55/3;53/3;51 o ostatni szósty na maksa.

już jak pamiętacie, raz biegałem taki trening, wtedy źle, bo za szybko początkowe kilometry robiłem a za wolno ostatni tzn ostatni max więc był max, ale początkowe za szybkie nie pozwoliły zrobić z tego prawdziwego maksa. wszedł w 3:37 wtedy ten ostatni.

tym razem postanowiłem kurwa się ogarnąć, nie po to Adam coś daje, żebym robił po swojemu i naprawdę teraz mam zamiar robić co do joty, wszystko zgodnie z planem, no chyba, że nie będzie szło, ale wtedy wiadomo, telefon do przyjaciela.

wracając zaś do soboty, podładowany węglami, chociaż chyba wciąż nie do końca ale solidnie, już na rozgrzewce czułem, że noga nie kręci tak jak powinna.

był opór, nie było tej lekkości i luzu i oczywiście, jeżeli ktoś był winny temu, to tylko ja, bo nikt mi nie kazał tak się zajebać w środę i podejrzewam, że jeszcze to wszystko siedziało w dupie.

zaczynam pierwszą w 3;59 i mimo ze idzie z oporem, to idzie bez problemu większego, noga po prostu nie chce pracować jak powinna, jest wyraźnie zarąbana jeszcze, ale kilometr wchodzi jak wejść powinien.

żeby nie przedłużać, to każdy kolejny wchodzi bardzo podobnie, tzn z wyraźnym oporem, bez luzu, ale też cały czas jest na tyle dobrze, że nie kończę tego na rzęsach tylko spokojnie mogę manipulować tempem, żeby zmieścić się w zakładanych widełkach co też się dzieję i kończę praktycznie każdy odcinek co do zakładanej sekundy.

zostaje ostatni, i wiem, że lekko nie będzie, i nie było.

zaczynam mocno, bardzo mocno, Adam mówił, że mam lecieć tak, żeby ostatnie 150 metrów mnie odcięło, a mnie odcina już po sześciuset, chce kończyć, ale nie, wiadomo- ciągnę i myślę, skończę na 800 potem na 900 potem na 960 a ostatnie 40 metrów to już była walka o życie.

finalnie zatrzymuje się na 3:32.6 i tętnie 178 -trup, wiadomo.

myślę, że kierownik spodziewał się, że będzie szybciej, ale było jak było i nic z tym zrobić już nie można. skumulowane błędy z całego tygodnia nie pozwoliły na lepszy rezultat.

niedziela zaś tylko 12km patataj, który to po ładowaniu węglami powoli pokazał, że wracam do żywych.

tydzień uważam, wbrew pozorom za udany.

środa nauczyła życia mam nadzieję, więc też potrzebna była, żeby oprzytomnieć.

sobota, na oporze ale weszła zgodnie z założeniam w 100%

garmin od 3 tygodni pokazuje, obciążenie na zielono, czyli efektywne, czyli znaczy, że i według zegarka, idzie wszystko zgodnie z planem, co jest dodatkowym małym plusikiem.

cały tydzień wszedł prawie 75km, nie wiadomo kiedy i w końcu zaczyna być kilometraż całkiem fajny a do tego zaczyna to wchodzić z coraz mniejszym bólem.

oby.

cichykot Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.